facebook

czwartek, 3 września 2015

Odnieś Sukces=powtórz sukces

 

3.07.1974 - Frankfurt nad Menem. Godzina 16:30, półfinał mundialu. Gospodarze - Niemcy podejmują Polaków, a kibice na całym świecie czekają na niesamowity spektakl odwiecznych rywali. Nad boiskiem ulewa, oberwanie chmury. Na "murawie" kartoflisko. Bagno. Sędzia spotkania, słysząc rozzłoszczony tłum, który dokładnie wie, że to rozpędzeni Polacy lepiej radziliby sobie w normalnych warunkach pogodowych, świetnie zdający sobie sprawę, że Szwabom wystarczy remis, by awansować do najważniejszego spotkania turnieju, decyduje się na rozpoczęcie meczu. Postanawia podjąć niezwykle kontrowersyjny werdykt (tak bardzo dziwny, że porównywany nawet z uznanym golem w finale mundialu 1966), którego nie potrafi zrozumieć żaden racjonalny fan futbolu.


To nie był mecz piłki nożnej, a wodnej. Piłka wielokrotnie zatrzymywała się, grzęzła w błocie, robiła kaczuszki. Zawodnicy przypominali szambiarzy będących w newralgicznym momencie swojej pracy. Mimo tego, to Polacy przeważali. Ciężką mozolną, tytaniczną pracą budowali swoje akcje, które za każdym razem zatrzymywał niezawodny Sepp Maier. Biało-Czerwoni w skutek burzy nie mogli jednak w pełni wykorzystać swoich atutów - magicznego Deyny w środku pola czy niezwykłej szybkości skrzydłowych - Laty czy Gadochy. Niemcom odpowiadał za to fakt, że to nie oni musieli budować tempo spotkania - rezultatem czego były groźne kontry, z których słynęli przecież Polacy.

W 53 minucie spotkania Jan Tomaszewski obronił dwuznaczny rzut karny, natomiast 23 minuty później wybitny polski bramkarz już skapitulował po strzale Gerda Muellera. Trybuny oszalały, kibice zwariowali. Szał radości. Polacy w kolejnych minutach toczyli zacięty bój, ale nie dali rady ani zremisować, ani strzelić choćby jednego gola. Cel osiągnięty, Niemcy w finale. Wygrała dyscyplina czarnego orła, choć gdyby ktoś w ogóle o jakiejś dyscyplinie myślał, ten mecz wcale by się nie rozpoczął. Co by nie mówić, oryginalna aura były taka sama dla obu drużyn, choć jak wiemy zawsze któraś z nich traci więcej. My straciliśmy realną szansę na pierwsze mistrzostwo świata w naszej historii. Szansę być może jedyną, premierową i niepowtarzalną....

Minęło 41 lat (międzyczasie niejaki IRA nagrał piosenkę z idealnie pasującym do wspomnianego wydarzenia refrenem"To tylko deszcz, nie moje łzy..."), a niemiecka klątwa przełamana została raptem parę miesięcy temu. Prawdziwy rewanż za historie dziejów nadchodzi jednak dopiero teraz. Orły Górskiego miały swój Chorzów, miały i swoje Wembley. Ten Chorzów i tak zapisałby się w annałach, ale dzięki Wembley dziś otoczony jest absolutną legendą. Stworzył datę symboliczną, obchodzoną co roku, z fantastyczną przecież otoczką. Ale ile można cieszyć się dniem przedwczorajszym? Wojownicy generała Nawałki pokonali w wielkim stylu mistrzów świata. Czas pokazać, że stać nas na wygranie całej wojny, nie tylko jednej bitwy. Historia jest przecież pisana przez zwycięzców. No i uwielbia się powtarzać.

Analogii do tamtego dwumeczu jest całe mnóstwo. Po pierwsze przypominam, że Biało-Czerwoni po zwycięstwie w Chorzowie z Anglią (1973) również byli skazywani na pożarcie w rewanżu na Wembley. Tak samo jak dziś w przypadku Orłów Nawałki ktoś już ich tam szanował, ale kompletnie nie brał pod uwagę powtórki z rozrywki.

Jak się skończyło pamiętamy doskonale - Synowie Albionu zostali wyeliminowani, a potem Ci "biedni" Polacy wywalczyli na mundialu medal. Kibic bez wiary (nawet niepopartej argumentami, choć tu takowe są) to jedynie półkibic. Np. u nas to taki tylko(!) czerwony, smutny, frustrujący się fan. A to nie są już polskie barwy narodowe.

Polacy tak jak przed 42 laty (mowa o Wembley) nic nie muszą. Zagrają na luzie, nie mają nic do stracenia. Mogą stać się przykładem sukcesu, idolami tłumów na wieki. Mogą, ale bez presji. Mają przewagę psychologiczną - pokonali najmocniejszą drużynę globu, na którą każdy potrójnie się motywuje, posiadają argumenty, by wierzyć w zwycięski dubel i to właśnie Niemcy - nie my za wszelką cenę będą chcieli udowodnić, że był to wypadek  przy pracy, który nie spowodował silnego uszczerbku na zdrowiu. To póki co Polacy są bohaterami, a Niemcy tylko recydywistami. Jutro wieczorem przejdą pierwszy, poważny etap resocjalizacji.

W tamtych czasach mieliśmy - podobnie jak dziś świetną, rodzinną atmosferę, wybitnego bramkarza (dziś mamy kilku), doskonale potrafiliśmy grać z kontry, rządziliśmy na skrzydłach. To wszystko połączone z heroiczną, dawidową walecznością przyniosło nam sukces w ubiegłorocznym spotkaniu z naszymi zachodnimi sąsiadami i tą drogą trzeba podążać do celu, którym powinien być medal mistrzostw Europy, a wcześniej rozbijanie każdego rywala (szczególnie psychicznie) z jakim przyjdzie nam grać. Ten zespół dojrzał, wiele się ostatnio nauczył, będzie tylko lepszy. Bez cienia wątpliwości.

To co łączy obie piękne historie to również łamanie wszelkich barier, bicie rekordów, pokonywanie słabości. Zwycięstwa z samym sobą. Obrona przez atak. Zmiana myślenia w stosunku do innych reprezentacji, poprzednich tych średnio lub zupełnie nieudanych polskich drużyn narodowych. Mamy zbroję, mamy atak, szykujemy groźny napad. Bo przecież "nie będzie Niemiec pluł nam w twarz i dzieci nam germanił". Nie damy, by nas gnębił wróg, tak nam dopomóż Bóg!

PS. A i pamiętajcie nie byłoby tych wspaniałych piłkarsko Niemców, Bundesligi, kilku wybitnych tamtejszych klubów, tej słynnej dyscypliny, perfekcji i dokładności w ich futbolowym działaniu, gdyby nie Polacy i ludzie z polskimi korzeniami. Nie wierzycie? Przeczytajcie "tor!. Przydatnej wiedzy nigdy za wiele.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz